Arkadia MUD MMORPG

Periodicus numer 11

Wywiad z Seren, Lody malinowe, Samograj

o—————————————————————————–o
| Data wydania: czterdziesty pierwszy dzien pory Saovine |
| |
| |
| /)_(\ |
| ______( 0 0 )______ |
| /_/_/_/\` ’ `/\_\_\_\ |
| )’_'( |
| ____.””_””.____ |
| P E R I O D I C U S |
| |
. .
. .
Pomimo zamieszan w Redakcji, Periodicus mial sie bardzo dobrze!
Kolejny numer wyszedl w terminie, zaden z pracownikow nie odszedl
(a wrecz przybylo – inz. Rigel dolaczyl do towarzystwa!), zaczely
wyksztalcac sie mniej lub bardziej stale rubryki, swoje wlasne
artykuly ponownie przyslali czytelnicy.
Periodicus wszedl w nowa faze rozkwitu!

note ku pamieci zlozyl
Hiir, Redaktor Naczelny Periodicusa

W tym numerze:
* Wywiad z Przewodniczka Seren…………………….strona 1
* Pol dnia w Loren……………………………….strona 2
* Opowiadanie bez tytulu………………………….strona 3
* Kilka przedmiotow z zycia wzietych……………….strona 4
* Lody malinowe………………………………….strona 5
* Samograj………………………………………strona 6
* Basnie naukowe…………………………………strona 7
. .
. .
| |
| |
o—————————————————————————–o

> przeczytaj strone 1

Zatytulowano: Wywiad z Przewodniczka Seren

__ __ __ __ _____ _ ___
/ / /\ \ \/\_/\/ / /\ \ \\_ \/_\ / \
\ \/ \/ /\_ _/\ \/ \/ / / /\//_\\ / /\ /
\ /\ / / \ \ /\ /\/ /_/ _ \/ /_//
\/ \/ \_/ \/ \/\____/\_/ \_/___,’

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
z pierwsza Przewodniczka Stowarzyszenia Polelfow
Seren!

Polelfka Seren urodzila sie w Novigradzie, zas
sielskie dziecinstwo spedzila z matka w Tilei.
Swe starania do Stowarzyszenia rozpoczela w bar-
dzo mlodym wieku, zas od dnia gdy zostala pelno-
prawnym czlonkiem zrzeszenia, wiekszosc swego
czasu stara sie poswiecac domowi oraz jego
mieszkancom, ktorzy stali sie dla niej nowa
rodzina. Nieustannie dba by wspolnota polelfow
zawsze pozostawala nierozlaczna. Warto tez wspo-
mniec o sumiennie wypelnianych obowiazkach
kronikarki, ktore powierzono jej juz dosyc dawno
temu.

Chociaz jest tymczasowa Przewodniczka, to stara
sie bardzo godnie piastowac swoje stanowisko.
Jest czwarta z kolei osoba, ktora przejela te
zaszczytna funkcje, lecz pierwsza reprezentantka
plci pieknej. To niejedyny powod, dla ktorego
redakcja Gnomiego Periodyku wybrala ja jako
trzecia wazna persone, z ktora przeprowadzony
i zamieszczony zostal na lamach pisma wywiad.
Pytania zadawal Nimbus, gnomi inzynier zwany
przez swe fanki machina milosci.

Redakcja: Jakie zmiany wprowadzila Pani w Stowa-
rzyszeniu, za swojej krotkiej kadencji?
Seren: Reformy? Zadnych znaczacych ani wielkich
reform nie wprowadzilam, bo nie sa one potrzebne
a dotychczasowe zasady dobrze funkcjonuja i nie
trzeba nic zmieniac.

Redakcja: Czy nie ma jednak zmian, ktorych
chcialaby Pani jeszcze dokonac?
Seren: Cos by sie z pewnoscia znalazlo, jednak
byloby to raczej eksperymentowanie.. a poki
wszystko dobrze idzie, to nie trzeba probowac
nowych sposobow. Lepsze jest wrogiem dobrego.

Redakcja: Rozumiem. Czy moze Pani przyblizyc
nieco naszym czytelnikom, proces rekrutacji do
Stowarzyszenia Polelfow?
Seren: Coz. Droga oficjalna zaczyna sie oczy-
wiscie od zlozenia podania. Potem podanie jest
przyjete badz nie.. w razie jesli uznamy, iz
autor podania jest jeszcze zbyt mlody i nie-
gotowy do podjecia staran, zawsze dostaje on mo-
zliwosc zlozenia podania ponownie za jakis czas.
Jesli podanie jest przyjete, osoba ta zapraszana
jest na pierwsza rozmowe.. po niej zazwyczaj
podejmuje sie decyzje, czy rozpocznie starania.
Nastepnie przychodzi dlugi czas staran, w opty-
mistycznej wersji zakonczony dolaczeniem do
Stowarzyszenia.

Redakcja: Dziekuje za te wyczerpujaca odpowiedz.
Interesuje mnie jednak, co na takiej rozmowie
kwalifikacyjnej trzeba soba prezentowac.
Seren: Zwracamy uwage na zachowanie, na to na
ile ktos orientuje sie w swiecie i jakie ma
podejscie do Stowarzyszenia – z jakich powodow
chce z nami zamieszkac, jakie ma cele.

Redakcja: Co zas obejmuje okres staran?
Seren: Podczas staran prosimy mlode polelfy albo
o zdobycie jakichs i nformacji, badz przynie-
sienie czegos. W tej kwestii starania sa calkiem
typowe. Jednak w tym wszystkim chodzi glownie
o to, abysmy poznali dobrze starajaca sie osobe
i ona poznala nas by przekonac sie, czy rzeczy-
wiscie polaczy nas przyjazn i czy chcemy z owa
osoba dzielic nasz dom, bo tak naprawde
stanowimy jedna wielka rodzine.

Redakcja: Jakie byly Pani najwieksze sukcesy
badz porazki na stanowisku Przewodnika? Jak
rozuzumiem nie bylo tego na razie wiele.
Seren: Owszem, nie jestem dlugo na tym stano-
wisku, ale samo pytanie wydaje mi sie dziwnie…
chyba nie mi to oceniac. Kamienica nadal stoi
na swoim miejscu, w domu porzadek, nikt nie
narzeka – chyba jakos daje rade.

Redakcja: Wszystko wydaje sie byc na miejscu.
Wracajac do wywiadu: Ulubione jadlo i napitek?
Seren: Danie, to oczywiscie nasze nalesniki z
truskawkami i bita smietana. Co do napojow…
coz… sok malinowy i biale, wytrawne wino.

Redakcja: Jakas zyciowa maksyma?
Seren: Chyba zadnej. Staram sie kierowac w zyciu
rozsadkiem, chociaz czasem nie wychodzi.

Redakcja: Przedostatnie pytanie: Jakie cechy
ceni sobie Pani najbardziej wsrod polelfow?
Seren: Najwazniejsze jest dla mnie to, ze zawsze
moge na nich liczyc, ze kazde z nas gotowe jest
pomoc drugiemu w najciezszej sytuacji, ze zawsze
mam kogos, z kim moge porozmawiac, wyzalic sie,
przytulic. Cenie ich za to, ze wszyscy sa warto-
sciowymi osobami. Brzmi patetycznie, az sama sie
zdziwilam, ale tak wlasnie jest.

Redakcja: To naprawde wzruszajaca wypowiedz…
cos mi wpadlo do oka.. zanim wydlubie te truska-
wke, czy moge zadac ostatnie juz pytanie?
Seren: Oczywiscie.

Redakcja: Naszych czytelnikow z pewnoscia inte-
resuje: Kiedy Sindawe powroci na stanowisko?
Seren: Nie ustalilismy zadnego terminu, ale
stanie sie to kiedy tylko wroci z podrozy i be-
dzie mial wystarczajaco duzo czasu i sil by na
powrot zajac sie Stowarzyszeniem. Przypuszczam,
ze dojdzie do tego niebawem.

Redakcja: Bardzo dziekuje za udzielenie wywiadu.
Odpowiedzi byly naprawde szczere. Takiej postawy
chcialbym moc sie spodziewac u wszystkich osob,
ktore zasypuje co miesiac pytaniami.
Seren: Dziekuje, do zobaczenia.

> przeczytaj strone 2

Zatytulowano: Pol dnia w Loren

Wydzial Alchemii i Swiatopoznawstwa przedstawia:

___ __ __ _ __
/ _ \___ / / ___/ /__ (_)__ _ _ __ / / ___ _______ ___
/ ___/ _ \/ / / _ / _ \/ / _ `/ | |/|/ / / /__/ _ \/ __/ -_) _ \
/_/ \___/_/ \_,_/_//_/_/\_,_/ |__,__/ /____/\___/_/ \__/_//_/

Przeprawa przez las byla niesamowicie meczaca. Geste krzaki co chwila
Czepialy sie mojego ubrania, na kazdym kroku potykalem sie o wystajace
konary wszechobecnych drzew. Jednak dla prowadzacej mnie elfki droga nie
stanowila zadnego wyzwania. Zgrabnie przeskakiwala kazda przeszkode, wciaz
niecierpliwie ogladajac sie na mnie, wiecznie zostajacego w tyle.
Gdy po raz wtory upadlem na wilgotna sciolke, w myslach przeklalem
plakaty, przez ktore tluklem sie przez Loren. Podnioslem sie, otrzepalem
ubranie, spojrzalem przed siebie… Zlosc natychmiast ze mnie uleciala.
przed oczami widniala wyrazna alejka. Wiec nareszcie dotarlem do Athel
Loren. Weszlismy powoli do miasta, ktorego atmosfera jak zwykle dzialala
na mnie w ten specyficzny sposob. Wspaniale miejsce, niestety, na dluzsza
mete nie dla mnie. Aczkolwiek znam gnoma, ktory swego czasu oddalby
wszystko, aby moc zamieszkac w Loren.
Elfka, jak zawsze, poprowadzila mnie do wysunietej na polnoc swiatyni
Karnosa. Gdy kaplan odprawial nade mna standardowy rytual, a nieukrywanym
zaciekawieniem przygladalem sie malemu drzewku. To dziwne, nic sie nie
zmienilo przez rok, w przeciwienstwie do dwoch debow, ktore zdawaly sie
byc potezniejsze niz uprzednio.
Nim zdazylem o cokolwiek sie zapytac, kaplan skonczyl ceremonie,
a elfka pociagnela mnie za soba na glowny plac. W cieniu ogromnego drzewa
wyciagnalem w torby plakat, posmarowalem klejem i przylepilem w miejscu,
ktore zdawalo sie byc na tyle wysoko, by elfy go nie przeoczyly, i na tyle
nisko, bym mogl do niego dosiegnac. Schowawszy klej zaraz zaczalem sie
psychicznie przygotowywac do powrotu, gdy wtem powietrze rozdarl okropny
wrzask!
Elfka natychmiast podniosla glowe, spojrzala nieobecnym wzrokiem na
niebo. Z jej ust poplynelo kilka niezrozumialych dla mnie slow , po czym
mocno chwycila pasek mojej torby i pociagnela mnie za soba do karczmy.
Wpadlismy biegiem do pustego, nie liczac karczmarza, pomieszczenia. Gestem
nakazala mi usiasc przy najblizszym stole.
-Mutanci. – oswiadczyla krotko.
Przez glowe przemknely mi natychmiast obrazy wczorajszego wieczora,
kiedy to uciekalem przed bezglowymi potworami z mlotami zamiast rak.
Mimowolnie obrocilem glowe wejscia, jednak elfka zdawala sie wcale nie
Przejmowac tym faktem.
-Nie wejda dalej niz na dziesiec krokow od traktu. – poinformowala
mnie – Ale lepiej nie probowac wchodzic pod ostrze Tancerzom.
Nie moglem sie z nia nie zgodzic.
-Tymczasem zjedz cos i wypij, niebawem wroce.
I wyszla, zostawiajac mnie samego. Nie czekajac na ponowne zaproszenie,
zamowilem cos, co wygladalo jak salatka przyrzadzona z ogromnej ilosci
lisci. Z czegokolwiek zostalo owo danie zrobione, popite czerwonym winem
smakowalo wysmienicie. Gdy bylem w polowie kubka, pojawila sie moja
towarzyszka.
-Nie jest dobrze. – powiedziala z wejscia – Wielu pouciekalo, byc moze
bd probowali zaatakowac ponownie. Lepiej bedzie dla ciebie pozostac
w miescie.
Wtedy wlasnie do mojej glowy zawitala genialna mysl. Taka okazja mogla
Si juz wiecej nie przytrafic. Natychmiast zapewnilem, ze nie bede mial
nic przeciwko nie tylko pozostaniu, ale i rozprostowaniu nog. Elfka szybko
odgarnela z oczu wlosy, usmiechnela sie, po czym skinela potakujaco glowa.
Specyficzne piekno tego miasta bylo widoczne na kazdym kroku. Co chwila
schodzilismy z pieknych alejek, ktore, jak sie okazalo, zostaly ulozone na
ksztat gwiazdy osmioramiennej, aby zajsc do jakiegos pomieszczenia.
Wszedzie, od poczty do swiatyni, od pierscionkow do podplomykow, czuc bylo
Czujac dreszczyk emocji, ukradkiem notowalem wszystkie informacje, robilem
szkice, rysowalem… Jednak chyba najlepszym miejscem byla biblioteka.
-Teraz na chwile cie zostawie. – oznajmila, kiedy przeszlimy przez
wspaniale korytarze nie mniej wspanialego palacu – Dowiem sie, jak wyglada
sytuacja przy trakcie. Sprobuj sie ruszyc z tego pomieszczenia, a nie
dozyjesz wieczora. – zakonczyla, akcentujac wyraznie ostatnie zdanie.
Ja, naturalnie, nie mialem zamiaru ruszac sie z tego miejsca. Gdy tylko
burza jej zlotych wlosow znikna z pola widzenia, wyciagnalem notesik
i szybko zaczalem przepisywac najwazniejsze informacje, jakie tylko udalo
mi sie dostrzec w ksiegach, ktore w ogromnych ilosciach wypelnialy cale
pomieszczenie. Wlasnie bylem zatopiony w lekturze traktujacej o swiatyni
Karnosa, gdy cichy szelest jej krokow zburzyl wszechobecna cisze. Czym
Predzej zgarnalem notatki do wewnetrznej kieszeni plaszcza.
-Przewodnik po Athel Loren? – spojrzala na otwarta ksiege – Czyzby moje
informacje byly niewystarczajace?
W odpowiedzi tylko sie usmiechnalem, starajac sie ukryc wiedze na temat
tych, ktorzy juz kiedys probowali wykrasc tajemnice Lesnego Miasta.
-Sytuacja zostala juz opanowana. – ciagnela jak gdyby nigdy nic – Co
z reszta bylo do przewidzenia. Nie widze wiec powodow, dla ktorych
mialbys dluzej byc zatrzymywany w Miescie.
Dyskretnym ruchem wciskajac luzne kartki glebiej w kieszen oznajmilem,
zsiadz ze statku
o najblizszej karczmie, w ktorej zaczne przepisywac zgromadzona wiedze.
Nim jednak dotarlismy do bramy miedzy lasem a miastem, zatrzymal nas
wysoki, srebrnowlosy elf. Zanim zauwazylem liczne tatuaze na jego ciele,
zanim dwa miecze z melodyjnym swistem przeciely powietrze i zatrzymaly
sie przed moim nosem, zanim dostrzeglem ten nieokreslony blask w jego
oczach, bylem pewien, ze oto widze przed soba istna legende – Tancerza
Wojny.
Z ich rozmowy zrozumialem wylacznie slowo 'krasnolud’. Widocznie jednak
wszystko sie wyjasnilo, poniewaz po niecalej minucie dwa ostrza zostaly
cofniete sprzed mego nosa, a elfy zniknal w alejce prowadzacej w strone
palacu.
-Lepiej ich nie denerwowac, zwlaszcza teraz. – szepnela mi do ucha – Od
kiedy Mistrzowi Evinowi przeszedl bol glowy po zabiciu dwojki chaosnikow,
stosuja ta metode czesciej niz ziola.
Nim sens tych slow dotarl do mnie, juz bylem ponownie ciagniety przez
gestwine. Mimo usilnych staran, zachowanie rownowagi okazalo sie by ponad
moje sily. Gdy wiec tylko zaczelo sie kluczenie miedzy drzewami,
wyladowalem wsrod -krwistoczerwonych kwiatow. Podnioslem sie, szybko
otrzepalem ubranie i juz chcialem ruszyc przez chyba jedna z niewielu
polan w tym lesie, w dodatku porosnieta tak specyficzna roslinnoscia, gdy
prowadzaca mnie elfka przemowila dziwnym, jakby rozdartym glosem.
-To dziwne. Polana Niedoli znajduje sie przeciez w przeciwnej czesci
lasu. Niemozliwe, zebym pomylila droge. Chyba… Chyba, ze bylo nam
przeznaczone dotarcie tutaj. Zaraz, cos ci wypadlo. – schylila sie po
dostrzezona wsrod czerwieni czujnym wzrokiem rzecz.
Zobaczylem ja chwile pozniej. Juz wiedzialem, ze bedzie trudno sie
wytlumaczyc.
-Ejze, co to jest?! – pelne zdziwienia spojrzenie wedrowalo ode mnie
do karki i z powrotem.
Juz mialem cos odpowiedziec, gdy wtem uslyszalem brzmiacy jak piosenka
swist. Chwile pozniej upadlem po raz drugi, zwalony poteznym uderzeniem
klingi w skron. Ostatnim obrazem, jaki pamietam, byly przerazajaco biale
kosci, w nieladzie rozrzucone wsrod czerwonych roslin.

Obudzilem sie w zajezdzie 'Pod Piegowata Elfka’. Gardlo pieklo mnie
niemozliwie. A niech to! Musieli mi podac jeden z tych diabelskich
specyfikow produkowanych z porostow rosnacych tylko w Loren, po ktorym
sie niczego nie pamieta. Kieszen plaszcza sprawdzilem tylko odruchowo.
Wiedzialem, ze nic tam nie znajde. Ale to akurat nie bylo wazne – prawie
wszystko pamietalem, mikstura nie wyczyscila mi pamieci.
Przeplukalem gardlo lykiem wody z buklaka i natychmiast usiadlem do
Opisywania przezyc ostatniego dnia. Przylozylem pioro do pergaminu i…
z przerazeniem uznalem, ze nie pamietam zadnego szczegolu. Nic, co by
mialo jakies znaczenie.
Zrezygnowany, jeszcze raz przeszukalem kieszenie. Ku mojemu zdziwieniu,
w jednej z nich znalazlem starannie zlozony kawalek papieru, na ktorym
napisano starannie kilka slow:

'Las ma swoje tajemnice. Jestes pierwszym, ktory chcial je
wykrasc i wciaz zyje. Pierwszym i ostatnim.’

Zlozylem karteczke i wsadzilem do torby.
-Czas wrocic do wieszania plakatow. – powiedzialem do siebie, schodzac
po schodach zajazdu.

Hiir z rodu Dlugonosych

> przeczytaj strone 3
Zatytulowano: Opowiadanie bez tytulu

Padalo.

Lodowaty deszcz lal sie z nieba strugami nieprzerwanie od kilku godzin.
Bylo zimno, nawet jak na pozna jesien. Podla karczma w Wyzimie, zawsze tak
rzadko odwiedzana, dzis byla pelna gosci, z ktorych niemal kazdy wyroznial sie
strojem, zachowaniem czy wrecz zapachem nawet sposrod przedstawicieli swojej
rasy.

Dlatego kiedy do gospody weszla jasnowlosa gnomka z mahakamskim mieczem na
plecach, z zainteresowaniem spojrzaly na nia wylacznie krasnoludy . w gospo-
dzie bowiem byly tylko dwa gnomy, w dodatku pilnie czyms zajete. Spojrzenia
krasnoludow skierowane na dziewczyne byly calkowicie zrozumiale. Nawet jak na
gnomke byla wyjatkowo niska, a w wielkich, szarych oczach widnial cien ironi-
cznego usmiechu.

Gnomka odgarnela mokre wlosy z twarzy, potarla dlugi, piegowaty nos
i usmiechnela sie lobuzersko na widok patrzacych na nia krasnoludow. Po chwili
wahania jednak usiadla miedzy nimi, pociagajac nosem i zamawiajac dzban
grzanego wina.

Nie minal kwadrans, a dziewczyna juz nazywana byla 'siostrzyczka’ przez
opowiadajacych o jakiejs niedawnej wyprawie na poludnie. Mimo to jednak nie
zdradzala wiekszego zainteresowania opowiescia . rozgladala sie po zajezdzie,
wyraznie kogos szukajac.

Znalazla.
Jasnowlosy elf o oczach koloru morskiej wody wytrzymal jednak jej spojrze-
nie. Usmiechnal sie drwiaco i powoli wstal z lawy. Podszedl do niej z niezmie-
nnym, paskudnym usmiechem. 'A wiec nasze drogi w koncu sie zbiegly. Zabij mnie
teraz, skoro tak bardzo pragnelas tego w Brokilonie… Zabij, chociaz nie
wiesz nawet, ile w tym wszystkim bylo mojej winy. Zabij, ulzyj sobie…’
Wyszeptal przez zacisniete zeby.

Cholerny skurwysyn, pomyslala gnomka. Wtedy naprawde chcialam go zabic,
bylam pewna jego winy, chociaz nawet wina sie nie liczyla. Liczyla sie tylko
zemsta. A teraz? Teraz nie jestesmy tam, w Brokilonie, nad cialami moich
przyjaciol, nie czuje przerazenia i nienawisci. Ale jednak chcialby, zebysmy
po raz kolejny skoczyli sobie do gardel. O co w tym wszystkim, do cholery,
chodzi?

Spojrzala na niego chlodno, nic wiecej. Nie tego oczekiwal – opuscil reke
z rekojesci miecza przerzuconego przez plecy. Odchodzac jeszcze raz spojrzal
gnomce w oczy i usmiechajac sie zlosliwie wyszeptal: 'Fandall, w samo Saovine
Pozna jesien.
dokladnie o polnocy… A teraz zegnaj.’

Cholerny skurwysyn, pomyslala.

Nastepne dwa tygodnie spedzila, wedrujac na wschod razem z nieswiadomymi
niczego krasnoludami. Bylo jej z nimi dobrze. Cieszyla ja sympatia, jaka da-
rzyli ja w tej kompanii wszyscy, cieszyla sie, ze jest komu nosic ja na re-
kach, ze ma z kim rozmawiac i do kogo sie usmiechac. Zapomniala zupelnie o ca-
lym zajsciu. Az do wieczora, w ktorym spotkanie mialo sie odbyc.

Wykrecila sie jakos od gry w gwinta, w ktorego i tak zawsze ogrywala kra-
snoludy. Wsiadla na konia i zmusila go do dzikiego galopu . zalezalo jej, zeby
zdazyc na czas.

Zdazyla.

Czekal na nia w zupelnie opustoszalej gospodzie. Na jej widok usmiechnal sie
po elfiemu . drwiaco, z wyzszoscia. Ona odpowiedziala mu swoim zwyklym, wypra-
ktykowanym podczas dluzszego pobytu wsrod elfow, chlodnym usmiechem.

-Witaj. Nie watpilem, ze przyjedziesz. Wiedzialem, ze nie przepuscisz
okazji, zeby po raz kolejny skrzyzowac ze mna ostrza…
Nie odpowiedziala. Milczala, patrzac tylko w jego zielono-blekitne oczy.
Mowil wiec dalej:
-Wiesz, zawsze wydawalo mi sie, ze gnomki sa takie same jak ludzkie kobie-
ty, ze nie potrafia sobie poradzic z zabiciem szczura, nie mowiac juz o elfie.
Mylilem sie. Nie przypuszczalem, ze spotkam taka kobiete, ktora bedzie umiala
jednym pociagnieciem miecza zabic dwoch elfow, a nastepnym rozrabac mi reke od
lokcia po nadgarstek. Jestem naprawde pod wrazeniem.
Nadal nie odpowiadala.
-Wiesz, chcialem ci cos wyjasnic. To nie ja strzelalem, me elaine. Nie ja
i nie moje komando, bo dowodca komanda elfow bylem tego dnia, kiedys mi tak
zgrabnie rozchlastala przedramie. Nawet nie brokilonskie driady. Ja chyba tez
nie przypuszczalbym na twoim miejscu, ze kilkunastu gnomow i krasnoludow pa-
dnie od strzal zwyklych Nilfgaardczykow. Zwlaszcza w Brokilonie. Nie dziwie ci
sie, ze mialas ochote zobaczyc czyjes rozchlastane cialo. I nie dziwie ci
sie, dlaczego podejrzewalas akurat nas, elfy. Tylko wyjasnij mi, czemu mnie
nie dobilas, czemu nie poderznelas mi gardla, kiedy mialas okazje? Przeciez
wiedzialas, ze jezeli przezyje, bede chcial sie zemscic. Dlaczego?

Spojrzala w jego morskie oczy. Wyzywajaco.

-Naprawde wierzyles, ze zrobilam to z litosci? Z dobrego serca dla domnie-
manego mordercy moich kompanow? Naprawde sadziles, ze jest powod, dla ktorego
mialabym ci teraz wierzyc?
-W takim razie, dlaczego przyjechalas, skoro zemsta jest ci zbedna i wyja-
snienia sa ci zbedne? Dlaczego po raz kolejny patrzysz mi w oczy z tym
irytujacym usmiechem, dlaczego nie odejdziesz? O co w tym wszystkim chodzi?
-Wlasnie. O co w tym wszystkim chodzi? Jaki miales cel w tym spotkaniu?
Odpowiedz mi.

Kiedy odpowiadal, z jego oczu znikla zlosliwa drwina.

-Nie chcialem, zebys zyla w przekonaniu, ze to wszystko moja wina. Nawet
jezeli mi nie wierzysz, to i tak ciesze sie, ze moglem chociaz z toba porozma-
wiac. Ze moglem chociaz cie… Zobaczyc.
Z twarzy gnomki zniknal usmiech, ale jej spojrzenie bylo znacznie cieple-
jsze niz te, ktorymi obdarzala krasnoludy ze swojej nowej kompanii.
Elf delikatnie odgarnal zlote wlosy z twarzy gnomki, i oboje zatracili sie w
tej naglej plataninie dopiero co ujawnionych uczuc i emocji.
Kiedy bylo juz po wszystkim, ani on, ani ona nie potrafili okreslic tego,
co w ogole czuja, i tego, co wlasciwie sie stalo bez uzywania wielkich slow.
Nad ranem, kiedy pierwsze promienie wschodzacego slonca obudzily spiacego
w jednym z pokojow zajazdu elfa, gnomki nie bylo w promieniu kilku mil.

Odjechala.

Wiedziala, ze to wszystko bylo bez sensu. Ze jedyna sluszna rzecza, ktora
mogla zrobic, byl powrot do krasnoludow. Tylko… Jak mogla patrzec teraz
Regnothowi w oczy? Po… Po tym wszystkim? Probowala. Starala sie nie okazy-
wac tego, co czula. Nadal byla spokojna, ironiczna, nadal pozwalala krasnolu-
dowi na bardzo wiele.
Za wiele, pomyslala pewnej chlodnej, zimowej nocy, stojac przed karczma,
w ktorej siedzialy krasnoludy. Siedzialy nie bylo co prawda zbyt precyzyjnym
okresleniem, o tej porze wiekszosc lezala raczej pod lawa. Regnoth tez.
Pieknie, pomyslala zagladajac przez okno i obdarzajac badawczym spojrzeniem
spiacego krasnoluda.
– Pieknie . szepnela do siebie. Skrzywila sie lekko i odeszla od okna, patrzac
na widoczne na poludniu wierzcholki brokilonskich drzew.

Trzasnely drzwi, pod butami zaskrzypial snieg. Gnomka odwrocila sie szy-
bko, choc i tak wiedziala, kogo ujrzy. Choc byla pewna, ze pod badawczym spo-
jrzeniem brazowych oczu krasnoludki w koncu zacznie mowic, mimo ze nie musia-
laby przeciez mowic nic. Thenna zawsze wiedziala lepiej. Zawsze.

– Stalo sie cos? . zapytala szybko gnomka, by uprzedzic pytanie rudo-
wlosej. Bala sie nawet pomyslec o Brokilonie, o tych migdalowych oczach koloru
morza, o tym wszystkim, o czym nie mogla zapomniec od tak dawna…
– No wlasnie zapytac chcialam. . Uslyszala w odpowiedzi. Thenna poprawila
topor przy pasie, zaplotla na nowo warkocz i wbila ponaglajace spojrzenie w
zielone oczy gnomki. . O Regnotha idzie? . Zapytala niepewnie.

Gnomka zaprzeczyla ruchem glowy.

– Niewazne o co, o tej porze nie ma to najmniejszego znaczenia. . Wskazala
niebo, powoli juz jasniejace. Miala cien nadziei, ze uda sie odlozyc rozmowe z
Thenna na pozniej, ze bedzie miala czas na okreslenie, jak duzo prawdy moze
powiedziec. Przeliczyla sie.
– Wazne, kruca. Wazne. Nawet Reg domyslil sie, ze cos nie tak jest.
Chodzi o… . zawahala sie. . o… Tamto? O Brokilon? . Dodala znacznie juz
ciszej. Gnomka potwierdzila ruchem glowy. Bala sie podniesc oczy, bala sie py-
tania w nich zawartego.
Mimowolnie westchnela.

– Wiem co teraz czujesz, mala . powiedziala lagodnie krasnoludka. Gnomka
podniosla wzrok i spojrzala na Thenne pytajaco.
– No bo to przeca proste . wyjasnila szybko rudowlosa. . Liik dobry byl,
kochal cie bardzo. A bracia… . Urwala. Rzucila szybkie spojrzenie na
szarooka i cicho, beznamietnie dodala:
– …I ten twoj niebieskooki tez juz… Juz bezpieczna zes jest. Slysze-
lim, ze za zdrade Komanda od ich strzaly padl.

Gnomka przelknela sline. Razem z przyjaciolka wrocila do karczmy,
usmiechajac sie nawet. Jednak kiedy od strony poslania rudej dobieglo glosne,
drazniace chrapanie, gnomka zerwala sie szybko i wybiegla przed dom.

Switalo.

Jak w Brokilonie.

Tak samo jak tamtego dnia, stojac nad cialami przyjaciol, w reku trzymala
sztylet. Tak samo jak niegdys, nie bala sie dotyku zimnego ostrza na prze-
gubie. Tak samo jak wtedy, patrzyla w niebo oczami pelnymi lez. Jednak
wtedy, w Brokilonie, w jej oczach byla prosba, modlitwa. Nadzieja.

Dzis w jej oczach byla tylko pustka.

___
`-._\ / `~~”–.,_
——>| Thenna Bruys `~~”–.,_
_.-’/ ’.____,,,,—-„””~~„`’

> przeczytaj strone 4

Zatytulowano: Kilka przedmiotow z zycia wzietych

Kilka przedmiotow z zycia wzietych,
kilka wspomnien z serca wyjetych.

Historie swego zycia spisuje sie zwykle w
poczuciu, iz jedna noga ugrzezlo sie juz w grobie i
pragnie w ten sposob uczynic publiczny rachunek
sumienia, badz pozostawic potomnym pamiatke po czyms
wielkim, czym sie we wlasnym mniemaniu bylo. Ja na
przekor temu, pisze z powodu nieznacznie innego.
Ksiega ta chcialabym zlozyc pisemny hold mym
rodzicom – Balearze i Thelordowi oraz wszystkim
bliskim mi osobom, jako wyraz gromkiego, z glebi
serca plynacego DZIEKUJE. Za fakt mego istnienia, za
solidne gnomie wychowanie oraz milosc i sympatie, ktora
dane mi smakowac po dzis dzien.
Historia ma pragne sie podzielic rowniez i z
Wami. Jesliscie chetni i gotowi, zabieram Was do
krainy mego dziecinstwa …

_____ Sznurkodrabina _____

Letni upalny dzien mial sie ku koncowi. Tak i
budowa naszego domu, a raczej jej ostatecznej fazy –
Wielkiej Przeprowadzki. Nadszedl i kres wyrzeczen, a
bylo ich wiele. Wszak budowa pochlonela ogromne
poklady funduszy naszej rodziny. Po dlugim
wyczekiwaniu ujrzalam znow ojca, ktory pewnego dnia
wyruszyl ze swym bratem Thedudem w poszukiwaniu nowego
miejsca naszego bytu. Cos, co brzmi tak banalnie,
zajelo niezly kawal czasu.

Mnie zdazyly wyrosnac zeby, wypowiedzialam
pierwsze slowo. Brzmialo ono 'gaga’ i przypuszczalnie
znaczylo 'gorace’. Tak mowila mama, bo w momencie
kiedy wydalam z siebie owe dzwieki, podawala mi
kaszke. W niedaleko po tym, nauczylam sie tez stawiac
pierwsze kroki. Osobiscie przekonalam sie, dlaczego
ognia nie mozna zlapac i dlaczego te proby byly tak
bolesne. Ciekawosc swiata przyplacilam niejednym
guzem. Kiedys, gdy uderzylam glowa o kamien, bol byl
tak wielki, iz myslalam, ze umre. Sasiad nastraszyl
mnie dodatkowo, ze teraz beda mi musieli obciac glowe.
Od tej pory go nie lubilam. W tym czasie narysowalam
tez swoj pierwszy rysunek. Mama, w poczuciu
rodzicielskiej dumy, powiesila go na honorowym miejscu
naszej izby. Tym sposobem dlugo sadzilam, ze
naprawde mam talent. Wtedy tez odnioslam swoj pierwszy
sukces – zrobilam krok w strone doroslosci. Dobrowolnie
pozbylam sie pieluchy i poznalam tajemnice wychodka, a
wlasciwie wielkiej dotad niewiadomej, znajdujacej sie
dwa metry pod ziemia …

Stalam wiec tak, zwrocona plecami do
zachodzacego slonca, z Lotka, moja szmaciana
przyjaciolka pod pacha oraz niespelna czteroletnim
bagazem doswiadczen u progu naszego nowego domu. W
uszach wciaz slyszalam uciazliwy pisk kol starego
wozu, mimo iz kilkudniowa podroz nalezala juz do
przeszlosci. A byly to dni, nawet jak dla dziecka
siedzacego w sianie, z czescia dobytku, dosc
uciazliwe. Nie stac nas bylo na skorzystanie z wodnych
srodkow transportu, totez wraz z kilkoma innymi
rodzinami opuscilismy nasza mala ojczyzne – wioske
Anchor, by stawic czolo wedrowce ku lepszej
przyszlosci. Byla nas dosc spora pol – gnomia, pol –
krasnoludzka gromadka, ktorej przodkowie niegdys z
tego samego powodu zasiedlili nowy teren i z tego
samego powodu nowe je opuszczalo. O ile przyczyny tejze
migracji byly mi znane, jako ze bylam jej udzialem, o
tyle przeszlosc poznalam z przekazu mego ojca. To on
jako dziecko opuscil ze swoja rodzina slawne i gesto
zamieszkale Gnomie Miasto. A mialo to miejsce w
trakcie slynnego Wielkiego Pozaru i bylo jawna walka o
zycie.
W kilkadziesiat lat pozniej, ten sam los spotkal
i mnie. Z mniej drastycznych powodow, lecz przeslanka
jest wciaz ta samo: wola godnego bytu. Dlatego tez, na
wiesc o preznie rozwijajacym sie miescie Novigrad,
niemal cala wioska, nie wliczajac przypadkow wiekowych
oraz jednostek silnie 'zadomowionych’, ruszyla na
polnoc.

– Jedda, no nie stojze tak w drzwiach. – uslyszalam
glos mego ojca. Troche byl zmieniony, ale nadal
lagodny, acz stanowczy. – Chodz, obejrzyj sobie
wszystko. – przywolal mnie ruchem reki.
Przestapilam prog izby i juz na wstepie zostalam
porazona wielkoscia pomieszczenia. Nozdza wypelnil
intensywny zapach jeszcze swiezego drewna. Odlozylam
Lotke na solidny stol i zaczelam przechadzac sie po
pokoju. Czulam sie jak ksiezna na zamku. Wszytko bylo
takie czyste, nowe i pachnace. I duze! W centralnym
punkcie, tuz naprzeciw stolu, stal wielki kamienny
kominek. On tez stanowil swoista przegrode
oddzielajaca izbe glowna od sypialni rodzicow. Tam
stalo szerokie lozko i pieknie rzezbiony stoliczek z
owalnym lustrem. Gdy go pozniej mama zobaczyla,
poplakala sie ze szczescia. Mnie zachwycilo to
ogromniaste loze. Chichoczac rzucilam sie w grube
pierzyny.

– Ja spie w srodku! – oznajmilam ojcu, ktory
obserwowal moj zachwyt.
– Dla Ciebie, Jeddziu, mam cos lepszego – odparl z
satysfakcja.
„Jak to? Przeciez zawsze spalam z mama …”
pomyslalam i potulnie skulnelam sie z lozka. Chwycilam
dlon ojca i stanelam z nim przed kominkiem.

– Tam na gorze …. – wskazal palcem przestrzen nad
kominkiem – Tam jest Twoj osobisty pokoj.
– Moj? Tylko moj? – zaklaskalam radosnie.
– Mnie tylko ciekawi jak ona tam bedzie wchodzic? –
odparla mama z typowym dla niej realizmem.
– No jakze inaczej nizli po drabinie? – odparl z
szelmowskim usmiechem ojcec.
– Takie wielkie cos ma mi stac w pokoju?! Wybijcie to
sobie z glowy! – wykrzyknela spogladajac to raz na
mnie, to raz na rozbawionego ojca.
– No nie bedziemy zagracali pokoju … Dlatego
opracowalem cos specjalnego. – oznajmij dumnie i
pstryknal mnie delikatnie w nos, co wywolalo glosny
dzieciecy okrzyk.

Spogladalam na mame, ktora z powatpiewaniem patrzyla
na gore. Ojciec wyszedl, by po chwili pojawic sie
ponownie ze sterta sznurkow i okraglych drewnianych
sztachetek.

– Taka zwykla drabina faktycznie zawadzalaby tutaj.
Ale jesli zawiesimy o taka – wskazal na trzymane
sznurki – Bedzie ja mozna spokojnie zwijac i
przechowywac na gorze. Juz ja nawet testowalem. Troche
ciezko sie po niech wspina, ale wystarczy opracowac
odpowiednia technike.

Ojciec usmiechnal sie zwyciesko i przystapil do
prezentacji. A zadanie mial trudne. Publike bowiem,
stanowila sceptycznie nastawiona mama i histerycznie
podskakujaca ja. Po chwili skupilysmy sie na
dziwacznym poniekad przedmiocie. A zbudowany byl
doprawdy banalnie. Dwa grube, dlugie sznury polaczone
solidnymi klepkami, pelniacymi funcje stopni. Kiedy
calosc zawisla wreszcie na stropie, nie bylo
watpliwosci, ze to zmodyfikowana wersja pospolitej
drabiny. Ja, wpatrzona z duma w ojca, nie moglam wyjsc
z podziwu. Z impetem ruszylam w kierunku sznurow,
chcac na wlasnej skorze sprawdzic ich wytrzymalosc.
Ostatecznie zostalam schwytana przec ojca, ktory
podrzucil mnie do gory i usadowil na swoich ramionach.
Kwiczalam z radosci, a pomysl wspinaczki wybito mi z
glowy.

– Jeddzia jest na razie za mala zeby sama mogla sie
wspinac. Do tego czasu potrenujemy razem. – skwitowal
ojciec.
– No ja nie wiem … – komentowala nadal nieprzekonana
mama.- A co mam powiedziec gosciom, jak beda pytac co
to to w ogole?
– No jak co? Sznurkodrabina! – zasmial sie ojciec.

_____ _____
—–==========********===========——

inz. Jedda

> przeczytaj strone 5

Zatytulowano: Lody malinowe

__ _____,
(-| (-| | |
_|__,ody _| | |_,alinowe
( (
z bezikami i likierem

Mowi sie, niewatpliwie slusznie, ze halflingi a niziolki
najdoskonalsze portawy przyrzadzic potrafia. Trudno temu
zaprzeczac, kto bowiem raz skosztowal ich specjalow
zawsze do nich pragnie wracac. Nie zmienia to jadnakoz
faktu, ze i posrod innych ras zdarzaja sie Mistrzowie
niemal rownie biegli w sztuce kulinarnej. Dzis ku
propozycji jednego z nich wlasnie siegniemy.

____
(-/ `
\___,zas przygotowania

Zrobienie masy „lodowej” trwa okolo pol miarki swiecy.
Takoz samo masy na bezy. Pieczenie bezikow rowniez okolo
pol miarki swiecy. Jednakoz deser nalezy robic dzien
przed podaniem poniewaz lody powinny mrozic sie
conajmniej osiem pelnych klepsydr, a bezy powinny
pozostawac w piecu do ostygniecia.
Likier malinowy nalezy przygotowac wczesniej. Dojrzewal
bowiem bedzie przez okolo szesc miesiecy.

____
(-(__`
____)kladniki
(

Pamietajac by swieze a czyste byly kolejno tak sie
skladniki do poszczegolnych czesci deseru przedstawiaja:

Lody:

* 1/2 litra slodkiej smietanki kremowki (30%)
* 5 zoltek
* 10 lyzek cukru
* 250 gram malin

Beziki:

* 5 bialek
* 1 i 1/2 kubka cukru

Likier malinowy (2 litry):

* 3 kg dojrzalych malin
* 1 l spirytusu o mocy 95%
* 1 kg cukru

___,
(-|_)
_| otrzebne przybory
(

Miski przerozne do ubijania piany jednej czy drugiej,
garnek by na parze jedna z misek moc trzymac. Lyzki,
lyzeszki oraz trzepaczki. Gasiorek, bibula oraz butelki
i insze buklaki. A ponadto wszystko inne co w ferworze
walk przyjdzie Wam do glowy.

____,
(-|
_ |ak przyrzadzic
(__/

Lody:

Pierwej zoltka juz oddzielone od bialek ubijac na parze
z 10 lyzkami cukru do bialosci. Uwazac przy tym azeby
temperatura nie za wysoka byla (ciepla dla dloni, podle
miar gnomich 30 stopni). Najbezpieczniej jest tez od
czasu do czasu miske z garnka zdjac.

Nastepnie do masy wsypac swiezutkie maliny nalezy i
delikatnie wymieszac.

W osobnym naczyniu smietane ubic nalezy a piana sztywna
byc nie musi.

Na koniec obie masy delikatnie polaczyc,przelac do iszego
naczynia i pomiedzy mrozace kosci lodu wstawic. Najlepiej
na noc cala

Beziki:

Oddzielone bialka (w temperaturze pokojowej) przelac do
duzej szklanej miski i ubijac na piane.

Kiedy „babelki” beda rownej wielkosci mozna zaczac ubijac
szybciej.

Kiedy piana stanie sie blyszczaca i zacznie tworzyc
regularne fale powoli dosypywac cukier (porcjami). Kiedy
juz skonczy sie cukier masa z bialek powinna byc bardzo
gesta.

Masy nie wolno ubijac zbyt dlugo poniewaz sie zetnie,
stanie sie lejaca i ciezko bedzie uformowac z niej
ksztaltne beziki.

Sprawic by piec osiagnal podle gnomich obliczen 150
stopni.A jeslismy do tego wladni potezniejszej magii uzyc
najlepiej przy tym powietrze w ruch dodatkowo wprawic.

Blacha do pieczenia powinna byc wylozona papierem (NIE
smarowac tluszczem).

Mase nakladac podle wlasnego upodobania czy to przyborami
cukierniczymi ksztaltujac czy tez mala lyzeczka (wtedy
ksztalt bezikow bedzie niepowtarzalny) zachowujac przy tym
jednak wielkosc okolo 2 centymetrow srednicy.

Piec w piecu pol miarki swiecy na zloto-brazowy kolor (po
10 malych miarkach swiecy ochlodzic kamienie ogrzewajace
piec tak by uzyskac temperature 100 stopni).

Na koniec wychlodzic kamienie calkowicie,uchylic drzwiczki
i zostawic beziki w piecu do ostygniecia.

Likier Malinowy:

1,5 kilograma malin przebrac, oplukac szybko na sicie i
wsypac do gasiorka,nastepnie zalac spirytusem. Owoce mozna
nieco ugniesc, by byly calkowicie przykryte alkoholem.
Gasiorek pozostawic w cieniu w pokojowej temperaturze na
cala dobe.

Zlac spirytus z malin i zalac nim nastepne 1,5 kilograma
swiezych, przebranych i oplukanych owocow,zostawiajac je w
pokojowej temperaturze ponownie na cala dobe.

Po powtornym zlaniu spirytusu przefiltrowac przez bibule.

Zrobic syrop cukrowy, rozpuszczajac kilogram cukru w 420ml
wody. Zagrzac wode w garnku, wsypac cukier, a po
rozprowadzeniu doprowadzic zawartosc do wrzenia, po czym
gotowac 10 malych miarek swiecy.

Do cieplego jeszcze syropu wlac powoli spirytus, dobrze
wymieszac, rozlac do butelek i pozostawic na 6 miesiecy do
dojrzewania.

__ _,
(-| |
|__|_,wagi koncowe

Kiedy wszystkie czesci deseru sa juz gotowe pomiedzy kosci
mrozace wstawic mozna na 15 malych miarek swiecy naczynia,
w ktorych deser podawany bedzie.

Nastepnie nalozyc porcje lodow, posypac bezikami i wedle
upodobania swiezymi owocami malin a na koniec polac
pysznym likierem i podawac.

Smacznego!

Dla lasuchow odnalazla i spisala

Natt, Pani Nocy…

> przeczytaj strone 6

Zatytulowano: Samograj

/ /| |\ /| — — — /| |
/ / | | \/ | | | | | | | / | |
/___ / | | | | | | |— / | |
/ /___| | | | | | _ |\ /___| |
/ / | | | | | | | | \ / | \ |
/ / | | | — — | \ / | —

Pelniac zaszczytne obowiazki Bibliotekarza
Stowarzyszenia Gnomich Wynalazcow, porzadkujac,
katalogujac i archiwizujac dokumenty bedace na stanie
SGW, mam niejednokrotnie okazje stykac sie z zapomnianymi
pracami, ktore nie nadaja sie do oficjalnej publikacji,
ale same w sobie stanowia interesujacy material dla kogos
zainteresowanego poznawaniem poczatkow i korzeni,
badaniem nie jedynie efektow, ale tez drogi tworczej jaka
przemierzaja Inzynierowie zanim oglosza wszystkim swe
osiagniecia. Tak wlasnie wpadly mi w dniach ostatnich w
rece notatki Mistrza Fjella z okresu, kiedy pracowal nad
slynnym Samograjem.

Samograj – rysunek schematyczny, wedlug
wczesnych szkicow Majstra Fjella.

_________
/ /|
/________/ |
| | | |-0
| 00 | | –|
| o 0 | |
| O | | /
|________|/
/|\
/ | \
/ | \
| | |
/ | \
/ | \
/ | \
/ | \
/\ / \ /\

Z notatek wynika, ze idea stworzenia urzadzenia
bedacego instrumentem muzycznym towarzyszyla Mistrzowi
Seniorowi od dluzszego juz wtedy czasu. W warsztacie
znajduje sie nawet dokumentacja jednego z poprzednich
projektow, jak sam Mistrz pisal, nieudanego. Coz, z ta
opinia chetnie bym polemizowal gdyby nie bylo to
niestosowne, a takze niestety w danym momencie
niewykonalne. Tak czy inaczej projekt wczesniejszy, czyli
gnomia Fletnia Pana, polegal jedynie na usprawnieniu od
wiekow znanego pomyslu. Sam instrument wszak nie jest
skomplikowany, ot, wydaje sie, kilka rurek roznej
dlugosci ze soba polaczonych. Majster wprowadzil jednak
do niego gnomia precyzje i technologie wyrobu
gwarantujaca zarowno najwyzsza jakosc, jak tez i
wytrzymalosc i niezawodnosc.

Tak czy inaczej Fletnia nigdy nie uzyskala
popularnosci w swiecie, a zaledwie kilkanascie jej
egzemplarzy mozna dzis odnalezc w magazynach
Stowarzyszenia.

Wracajac jednak do tematu glownego, czyli do Samograja…

… zlosliwi twierdzili, iz projekt urzadzenia
wydajacego dzwieki calkowicie samodzielnie wynikal z
kompletnego braku talentu muzycznego u Majstra. Mowili,
iz po prostu na zadnym urzadzeniu, nawet najbardziej
wymyslnym, ktore by wymagalo udzialu muzyka w tworzeniu
melodii, nie umial on zagrac w sposob tolerowalny dla
uszu sluchaczy. Oczywiscie to tylko plotki, ale faktem
jest, iz kolejny pomysl opisywal machine ktora, po
odpowiednim skonfigurowaniu, grala calkowicie bez udzialu
operatora.

Nie bede tu zanudzal czytelnikow opisami wewnetrznej
konstrukcji Samograja. Podejrzewam, iz tak wlasciwie malo
kogo interesuje, co siedzi w nim w srodku. Znacznie
ciekawsze sa jego mozliwosci, szczegolnie ze obsluga po
kilkunastominutowym przeszkoleniu jest mozliwa nawet dla
calkowitego laika. Co wiecej, nie wymaga zadnej wiedzy o
nutach czy taktach.

Tak przy okazji… Mistrz Fjell zawsze zastrzegal sie,
ze jego wynalazek nigdy nie mial na celu robienia
konkurencji truwerom, piesniarzom czy innym
artystom-muzykom. O ich wysilkach wyrazal sie z
najwyzszym uznaniem. Swoje dzielo nazywal „droga
alternatywna”.

Kilka slow zatem o samym Samograju. Zewnetrznie mozna
opisac go jako skrzynke zaopatrzona w zestaw
przelacznikow oraz korbek. Zwykle do samograja dolacza
sie rowniez trojnog, na ktorym mozna go umiescic, gdyz
kladzenie go bezposrenio na ziemi (szczegolnie wilgotnej)
niezbyt mu sluzy, a strojenie wynalazku wymaga swietnie
wykwalifikowanych rzemieslnikow, mozliwych do znalezienia
jedynie pod Carbonem.

Uzycie go polega na ustawieniu wlasciwej konfiguracji
przelacznikow i wprawienie mechanizmu w ruch za pomoca
korbki. Istnieje takze mozliwosc improwizacji poprzez
nastawianie urzadzenia niezgodnie z podstawowymi
schematami. Nie grozi to w zadnym wypadku jego
uszkodzeniem, acz efekty wahaja sie od genialnie
odkrywczych przelomowych dziel do muzyki zwanej
popularnie „kocia”.

Kazdy egzemplarz Samograja wytwarzany pod Carbonem
posiada jeszcze jedna ceche wspolna – po ustawieniu
wszystkich przelacznikow w pozycji wyjsciowej odegra
sluchaczom hymn Stowarzyszenia – slynne „Hej! Gnomie z
SGW!”.

znaleziona w archiwach wiedza dzielil sie
Inz. Luctus Void

> przeczytaj strone 7

Zatytulowano: Basnie naukowe

Okiem bialego lisa (2)

Basnie naukowe

Jak wspominalem w poprzednim artykule, w Kovirze rozwinela sie
nauka, ktora za cel miala znalezienie dobrego sposobu rzadzenia, czy
to panstwem, czy tez jakas jego prowincja, czy tez organizacja. Na
czesc jednego z bardziej pomyslowych uczonych Rodericka de Ekona
nazwano te nauke ekonomia.
Mam nadzieje, ze przyklad z poprzedniego artykulu zainteresowal
czytelnikow i pokazal im, ze taka nauka jest potrzebna, a i rowniez
nielatwa – gdyz wymaga uwaznego przemyslenia konsekwencji wszelkich
zamierzonych czynow. Z drugiej strony – wiekszosc tej nauki nie jest
tak skomplikowana by osoba obdarzona pewna doza intelektu nie mogla
jej szybko zrozumiec. Diuk de Fletr – byly kovirski minister, u
ktorego mialem zaszczyt pracowac mawial, ze cala ekonomie mozna
przedstawic w formie basni – takich jak dla dzieci, czy prostaczkow.
Kilka z takich basni ekonomicznych chetnie zaprezentuje. Ot, taki
moze przyklad:
Za gorami, lasami bylo sobie krolestwo, w ktorym rowniez
ekonomie uprawiano. Rzadzil nim krol oswiecony, acz surowy. Jako, ze
panstwo problemow wiele mialo, krol wiedze nowa posiasc postanowil.
Wezwal do siebie medrcow z tego kraju, poczekal az podna na twarz i
nalezycie sie w prochu przed tronem wytarzaja (bo taki wowczas zwyczaj
tam panowal) i w koncu rzekl:
-Przygotujcie dla mnie streszczenie wszelakiej wiedzy o dobrym
rzadzeniu, jaka przez te lata zgromadziliscie. Pol roku czasu na to
macie.
Po pol roku medrcy przed tron wrocili i przedstawili krolowi
20 wielkich tomiszcz. Krol gniewem slusznym zaplonal (bo kiedyz by
mial czas tyle czytac?), sciac kazal polowe medrcow, a reszte do
dalszej pracy przy streszczaniu zapedzil. Gdy czas uplynal, stawili
sie medrcy z 10 ksiegami. Krol jeno spojrzal dziko, a oni juz sami
na dwie grupy sie podzieli – jedni do siedziby mistrza malodobrego
sie skierowali, a drudzy do pracy powrocili.
Lat kilka minelo, az wreszcie przed tronem pojawil sie ostatni
z uczonych dzierzac malenka karteczke i z drzeniem powiedzial:
-Najjasniejszy Panie: Cala nasza nauke da sie strescic w dwu
zdaniach, a reszta jeno ich konsekwencja jest: Nie ma czegos takiego
jak darmowy obiad. Zawzdy ktos musi za niego zaplacic.
I o tym kazdy, kto chce sie za rzadzenie zabierac pamietac
musi. O rozwinieciu i konsekwencjach tej zasady mowic beda zapewne
kolejne artykuly…
___________________________________________________________________

Inna basn diuka na mysl przychodzi, gdy widzi sie problemy
krolestw, ktore zamiast kupcom zostawic handel i rzeczy z nim
zwiazane, zamiast pozwolic, by ceny i dostawy towarow same sie ulozyly,
tak jak wszystkim najwygodniej jest, staraja sie wszystko wyregulowac.
Pewnym panstwem rzadzil krol o imieniu Jurek. Poddani Gnusnym
go wpierw zwali, bowiem przez pierwszy rok panowania swego nie czynil
nic, jeno w oknie palacu siedzial i ruch na rynku miejskim obserwowal.
Bardzo sie gniewal gdy mu przeszkadzano – raz nawet herolda, ktory pismo
jakies przyniosl sciac kazal, przez co wojna wazna wybuchnac nie mogla.
A na rynku niejedno ujrzec mozna bylo, albowiem handlowano tam
dobrami wszelakimi.Po roku krol wstal od okna, zwolal swa Rade Medrcow
i powiada:
-Dosyc tego balaganu! Na rynku panuje kompletny chaos, co na
wlasne oczy widzialem. Ceny zmieniaja sie co chwile. Biedni w polatanych
portkach biegaja, a bogaci po dziesiec par pludrow maja i, jesli ktory
prozny, to nawet wszystkie naraz je wdziewa. Stad niezadowolenie i zawisc
sie bierze. A takich garnkow za duzo znow jest i garncarze glodem
przymieraja, bo za tanio sprzedawac musza.
Naradzili sie medrcy i orzekli:
-Najjasniejszy Panie! Tu nic poza planowaniem dokladnym nie
pomoze! – po czym wzieli sie za planowanie i porzadkowanie.
Najsampierw, by ceny sie nie zmienialy, ustalili, ze pludry nie
moga kosztowac wiecej niz talara, a garnki mniej niz talara. Coz –
wkrotce na rynku pojawily sie same malutkie pluderki, za male nawet
na dzieci (bo wiekszych za talara nie oplacalo sie robic) i same
ogromne gary (bo malych za talara nikt by nie kupil), ale za to bylo
zgodnie z przepisami.Rada zaraz zmienila zasady – i na rynku zaczely
krolowac gigantyczne pludry – w sam raz na wyrosnietego ogra i male jak
naparstki garnuszki.
Rada nie ustawala w reformach, a wciaz zle bylo. Na rynku
pojawialy sie albo tylko garnki malutkie, albo ogromne – albo
brylantowe ze zlotymi szlaczkami, albo z najgorszej gliny, niemal
natychmiast sie rozbijajace – ledwo je do czegos uzyto. Krol zatrudnil
armie rachmistrzow bieglych, ktorzy liczyli ile czego jest potrzebne
i ile produkowac nalezy: na przyklad ile garnkow w najblizszym roku sie
stlucze lub wyszczerbi, a ile peknie – uwzgledniali prognozy slubow,
rozwodow i narodzin dzieci oraz zgonow, tak by wszystko sie zgodzilo.
A Rada, ciagle obradujac, planowala i z kazda reforma biegala
do krola po podpis. Jurek zatwierdzal i zatwierdzal, choc juz dostal
szczekoscisku i wytrzeszczu oczu, ale checi wciaz mial jak najlepsze
i liczyl, ze do historii przejdzie jako Jurek Oswiecony. Rynek zamarl
zupelnie, a krol byl skrajnie wyczerpany, gdy Pierwszy Medrzec
zjawil sie i rzekl:
– Tuzin chlopow trza nauczyc gry na geslach, bo w krolestwie
mamy osiem kapel, a w nich 30 geslarzy, z tego 8 bardzo leciwych.
Z tych, wedle obliczen rachmistrzow, zejdzie w przyszlym roku 3,
dwu ogluchnie, a jeden wpadnie pod powoz i zlamie reke. Dlatego
uwzgeldniajac potrzebe rezerwy…
W tym momencie krol nie wytrzymal, westchnal cicho i umarl.
W sposob zupelnie niezaplanowany, co wstrzasnelo podstawami
przemyslu trumniarskiego i produkcja czarnego tiulu.
Zamiast pomnika postawiono mu na grobie gliniany garnek
i wyryto napis:
Tu lezy krol Jurek,
Przechodniu – zmow paciorek,
On ma to w swoim planie,
Jak nie wykona – wstanie!
I wszyscy modla sie tak, ze bogowie juz prawie od tego ogluchli!

Estwald Lapunov